Jestem w Budapeszcie. Mam jeszcze godzine, ale chyba nie pojde na sniadanie, bo sie wstydze. Ja – hotelarz, bylo nie bylo, z wyksztalcenia. Zgadzam sie, jestem nienormalna. Poza tym nie mam czasu. Moze powinnam sie dokopac? Zrelacjonuje.
W pokoju hotelowym jest taki ukrop, ze chyba oszaleje. Patelnia w kropki. W nocy wstalam o 4, zeby sie napic i przejsc, bo nie wiedzialam czy mam goraczke, czy to swiat oszalal. Nie da sie zakrecic najwiekszego na swiecie kaloryfera. Nie da sie otworzyc okna – bo jak wiadomo klienci lubia popelniac samobojstwo. Probowalam okno rozebrac, ale zeby wlezc na gore okna (dol juz rozkrecilam) musialabym przemeblowac pokoj. Zrobie im na zlosc i popelnie samobojstwo przypiekajac sie na palniku (w hotelu *** sa male kuchenki w pokojach, ciekawostka). Zaczynam sie zastanawiac czy nie jechac jednak do biura. Diabel ma po mnie przyjechac do hotelu, ale nie wiem czy do pierwszej nie bede na twardo.
Ponadto dzwonil szefik z Pragi. A teraz uwaga. Do godziny 13!!! mam znalezc miejsce na oddzial w Madrycie i Wiedniu + mam miec ceny potwierdzone MAILEM… on nie ma “kapacity” zeby to zalatwic. Ponadto mam zmusic Wegrow, zeby oni zmusili firme, ktora potencjalnie moze zalozyc w Budapesztanskim biurze internet, zeby DZISIAJ przyszli sprawdzic czy sie da. To wszystko z hotelu, z praskim telefonem (zeby taniej) i do godziny 13. Przy czym 1 sztuka wegierska jest do tej 12 na Slowacji. Nigdy nie podejrzewalam sie o cudotworstwo, milo mi, ze szefik ma na moj temat cieple mysli. Na sniadanie nie pojde bo nie zdarze. Skupie sie na szukaniu biur w Madrycie. Dzwonil juz duzo razy… szukam.