Zakupy w Korei to wyzwanie. Poza „chińskimi zupkami” (zwykle cały dział w sklepie), chipsami i kilkoma rodzajami słodyczy (oreo) bardzo ciężko zidentyfikować cokolwiek jadalnego. Owszem przez plastik poznamy suszone ośmiornice i kalmary, tylko co niby mam z nimi zrobić?
Owoce są bardzo drogie, czasem 3 razy droższe niż w Londynie. Coś takiego jak chleb mozna kupić w specjalnych drogich jak cwis piekarniach, w odmianie ziemniaczanej, kukurydzianej i podobnie, w zwykłym sklepie nic nie zbliża się wyglądem.
W restauracjach jest łatwiej, bo często są zdjęcia z podpisami po angielsku. Leszcze lepiej Street food – pan smaży na ulicy na patelni to co sprzedaje, cena zwykle jest napisana na kartonie tuż nad daniem i wszystko gra.
Co do smaków, to dania „obiadowe” wydają nam się wszystkie relatywnie podobne. Ok pierogi, mięso z grila czy udon są zupełnie inne, ale gdybym miała to jakoś w jednym zdaniu opisać powiedziałabym, ze wszystko w kierunku kimchi, które zreszta dodaje się do większości dan (kimchi – to taka ichnia kapusta kiszona, raczej bardzo ostra, i bardzo zdrowa). Tak czy inaczej kuchnia koreanska odpowiada mi dużo bardziej niż na przykład marokańska.