Zostalam na weekend w Warszawie. Sama. Wlasciwie to przypadkiem. Boski z Gosia pojechali na wycieczke do Bialegostoku.
Jak sie to stalo? To skomplikowane. Jak zwykle.
Umowa byla nastepujaca. Boski leci do Londynu a my z Gosia do Pragi. Wracamy w srode. Zmiescic sie z wszystkim w ciagu 2 dni to mistrzostwo swiata, ale Boski tak strasznie chcial na wycieczke.
No i rzeczywiscie… my wrocilysmy z Pragi w srode a on z Londynu… w czwartek o 15. Zanim powrocil to my (poza takimi drobnymi sprawami jak kapanie, usypianie, 30 razy kupa itd) wypralysmy 3 pralki, bylysmy na zakupach (1.5!!! otwarty sklep znalazlam), odkurzylysmy mieszkanie, wypelnilam jakis gigaformularz dla potencialnego pracodawcy a do tego razem z panem z recepcji walczylismy z wypadnietymi korkami.
A Boski wszedl i pierwsze co powiedzial po przyjezdzie to, ze ZA POZNO zaczelam robic salatke! OPOZNIAM! Ja?! Potem oczywiscie, ze jestem leniem a potem poprawial mi ten formularz w takim stylu, ze go malo nie udusilam.
Wiec jak powiedzial, ze jesli jestem taka zmeczona to nie musze z nimi jechac… to zostalam. No i teraz mam czas do niedzieli. Ja i Warszawa musimy cos razem wymyslec. Tylko tesknie za ta mala dziewczynka. Dlaczego to musi zawsze byc czarno-biale.
Na razie ogladam Przyjaciolki. Fajne. Obiecalam sobie, ze zamiast jeczec wymysle jakis fajny plan na nastepne dni. To co… jak nie zmienie planow jutro zaczynam od Muzeum Powstania, bo jeszcze nie bylam.