Jutro cala Anglia swietuje dzien Matki. W ramach obchodow Gosia stworzyla dla mnie piekna laurke i przygotowala doniczke do ktorej w szkole zasadzili kwiatek.
Wiozlysmy ten kwiatek dzielnie ze szkoly, z wielkim pietyzmem, z tylu wozka, na miejscu niedostepnym dla Zu. Konkretnie wysoko za jej glowa. Po drodze spotkalysmy Boskiego, ktory nas kawalek odprowadzal do domu, ktory tez ogladal kwiatek (a Gosia go umiescila troszke w innym miejscu).
Doszlysmy do domu. Przed domem mamy taki zwyczaj, ze wloke Gosie za szmaty przez ostatni kawalek przed domem, bo udajemy, ze jest tam lawa i jej by ugotowalo nogi. Zu czeka w tym czasie w wozie tuz przy wejsciu do budynku.
No wiec ja Gosie wloklam, a Zu jednym sprawnym ruchem szoguna wyrwala kwiatek z doniczki (co za zaskoczenie, bez korzeni), wykonujac w tym celu nieomal rzut przez lewe ramie i wyrzucila go z radoscia pod kola wozka.
O k…va. Wepchnelam natychmiast odkorzeniowany kwiatek do doniczki, upewniajac Gosie, ze wygladal bardzo dobrze i jest wielka szansa, ze przezyje. A tak zupelnie najwazniejsze jest to, ze ja w sercu wiem jaki cudny jest ten kwiatek. Zalalam go woda. I serio zyje. Mam nadzieje, ze dluzej niz tydzien. Zu jest bardzo zwina. Zwlaszcza jak nie trzeba.