Mloda przezywa ostatnio okres fascynacji ojcem. Boski jest po prostu ciekawszy niz ja. Gada z nim o planetach, wyrywaja sobie rozne czesci ciala, pozwoli ogladac bajki 2h w kawalku, a do tego mozna go przekonac, ze najlepsze sniadanie to lizak maczany w nuteli i posypany grudkami soli (troche przesadzam oczywiscie).
Mama jest nudna. Ciagle cos chce. Rano kaze sie ubierac, zapiac spinke na grzywce, ktora inaczej wchodzi do oczu, wieczorem przynosi do jedzenia owoce, albo o zgrozo! warzywa. Do tego pilnuje zeby przeczytac ksiazki do szkoly i chociaz z daleka spojrzec na slowka, ktore powinna zapamietac w danym tygodniu. Nie dyskutuje, tylko oznajmia, ze bajek nie bedzie jesli sie na przyklad nie posprzata stolu. Kompletnie nie do zycia.
To z punktu widzenia Gosi. A z mojego? Czy ja powaznie musze byc zawsze zlym policjantem? Moze powinnam przejac podejscie Boskiego, ze jakos to bedzie. Niech mnie tez troche dziecko kocha a nie tylko tatus niuni niuni a mamusia megera.
Fakt, jak wrocilismy z Londynu, to obiegla Boskiego, zeby sie rzucic mnie na szyje i przez pierwszy wieczor tatus byl przezroczysty, bo trzeba sie bylo natulic, ale potem wrocilismy do starych koleji. Jak Mloda jest glodna, chce sie jej spac albo potrzebuje cos do szkoly to mama sie przyda, ale te wielkie slodkie oczyska robi na Tatusia.
Filipinko, jak zyc?